niedziela, 17 marca 2019

Retro: Pudełko pełne magii - Sony Playstation

- Marek, przyjdź do mnie po lekcjach to Ci coś pokarzę. Tylko nikomu nie mów że mam konsolę...
Ten dialog mojego szkolnego kolegi pamiętam do dzisiaj. Było coś około 1997 roku, a tajemnicze słowo "konsola" było odmieniane na podwórku i szkolnych korytarzach przez wszystkie przypadki. I wreszcie ja miałem również dostąpić zaszczytu obcowania z tym urządzeniem. Owszem pogrywało się w różnego rodzaju gierki elektroniczne, w kieszeni tamago... tama... tamagocośtam domagało się pokarmu, a kumpel piętro niżej miał nawet Pegasusa, ale konsola... To było coś zupełnie innego. 
Nie jestem pewny w jaką grę przyszło mi zagrać podczas dziewiczego "szpilu" choć mam podejrzenie że był to Rigde Racer. Wrażenie zrobiła na mnie nie tyle sama rozgrywka, co urządzenie - jak to możliwe że wkładamy do tej szarej skrzynki płytę i po chwili przenosimy się w świat gry? I to trójwymiarowej! Bez żadnych instalacji! Z głośników leci piękna muzyka, nie jakieś tam midi, kontroler świetnie leży w dłoniach, obraz nie ma żadnych zacięć, krzaków, nie ma żmudnego wgrywania gry z kasety, kardridży i tym podobnych wynalazków... Przypominam - jest rok 1997, w większości domów wciąż nikt nie wie co to komputer osobisty - dzieciaki ogrywają "komodorce i amigi", wszelkiej maści "386" czy wspomnianego "pegaza". Wciąż funkcjonują i mają się dobrze salony z automatami arcade...
Od tamtego momentu zostałem "konsolowcem" - wiedziałem że jeśli dobra zabawa to tylko z Playstation. Niestety urządzenie było drogie... Poza tym gdy tłumaczyłem rodzicom sens tego produktu (i dlaczego powinienem go mieć ;) tak naprawdę waliłem głową w mur:
- To jest tylko do grania?! Oszalałeś?! A lekcje odrobione?! 
No to by było na tyle w temacie zakupu ;)

W wakacje 1999 roku stała się w moim życiu rzecz przełomowa - chyba jak każdy w tamtym okresie interesowałem się komputerami, a moje zainteresowania napędzał dwutygodnik Komputer Świat. Bogaty w wiedzę którą z niego wyniosłem, zrobiłem na kartce listę podzespołów mojego wymarzonego "składaka" którą razem z tatą dumnie zaniosłem do nieistniejącego już sklepu komputerowego "Comsat" w Kielcach. W ten sposób na biurku zagościł mój pierwszy komputer PC, za zawrotną wówczas kwotę około 6-ciu tysięcy złotych. Nie muszę chyba pisać, jak wielkim obciążeniem dla moich Rodziców był wtedy ten zakup. I tak kontynuowałem moją pasję jaką bez wątpienia stały się komputery i multimedia. Cały czas jednak odzywała się we mnie natura gracza i choć komputer nadawał się do tego znakomicie, to ciągle zazdrośnie patrzyłem na kolegów wymieniających się pirackimi kopiami gier na Playstation...

Mojego pierwszego szarego plejaka kupiłem późno, bo dopiero na studiach i w zasadzie była to już maszyna archaiczna. Na półkach sklepowych pojawiło się PS3 które wnosiło zupełnie nową jakość wraz obrazem HD. Ja jednak chciałem sobie powetować "stratę" z dzieciństwa i konsola cieszyła mnie niezmiernie. Podłączona do 14 - sto calowego telewizorka Phillips przyjemnie świszczała napędem zapowiadając zabawę. Ta poczciwa maszyna dała frajdę zarówno mi jak i moim kumplom, z którymi wieczorami ogrywaliśmy takie klasyki jak Tekken 3, Gran Turismo 2 czy NAJLEPSZĄ jak do tej pory Fifę 98! Jeśli ktoś będzie próbował mi udowodnić że Facebook, Instagram czy Messenger są w stanie łączyć i budować więzi międzyludzkie równie mocno co oklepywanie się z ziomkiem w Tekken'a to bardzo przepraszam - nie mamy o czym gadać...
Szare pudełko odkupił ode mnie (a jakże!) mój kolega ze studiów, który z resztą ma je po dziś dzień i gra na nim wraz ze swoim synem. Paweł serdecznie pozdrawiam! Szanuj!

Po latach przycisnęło i mnie na powrót do pierwszej konsoli Sony. Z racji że wiek zobowiązuje, chciałem by mój zestaw nie tylko spełniał swoją funkcję, ale również dobrze wyglądał. Stąd też decyzja o przejściu na jasną stronę mocy i ogrywania tylko oryginalnych tytułów. Moja maszynka to zminiaturyzowana wersja pod nazwą PS One - zachowana w stanie kolekcjonerskim bez ani jednej ryski - działa wspaniale. Całość zestawu zachomikowałem w oryginalnej torbie, tak by każdy kontakt z tym cackiem nie był jedynie naciśnięciem przycisku power na obudowie, ale wręcz mistycznym doświadczeniem porównywalnym z tym którego doświadczyłem w 1997 roku.

No dobra teraz trochę oszukuję - plejak jest jedynie sentymentalnym eksponatem, gdyż wszystkie przedstawione na zdjęciach gry owszem zdarza mi się ogrywać, ale... na konsoli PS2 którą mam na stałe podłączoną do telewizora. I choć stać mnie by kupić sobie sprzęty najnowszej generacji, to zupełnie nie jestem tym zainteresowany. Po co, skoro granie w pierwszą część GTA daje mi wciąż tyle samo frajdy co 21 lat temu? Scena retro bardzo fajnie się rozwija, jest wielu zapaleńców mojego pokroju którzy kolekcjonują sprzęt i gry, i są w stanie wyłożyć na to naprawdę duże pieniądze!
W moim przypadku kolekcja jest już niemal kompletna - chciałbym jeszcze dokupić kilka tytułów, oryginalną kartę pamięci czy dedykowany ekran LCD - ale co do zasady wszystko jest już tak jak być powinno. 
Teraz już wiem, że tak naprawdę Daniel (rzeczony kolega z początku tego wpisu), chciał bym wyśpiewał wszystkim dookoła że ma konsolę - bo to faktycznie był przedmiot magiczny, który zdefiniował całe pokolenie dzisiejszych 30 - sto kilku latków.

 Oryginalna torba choć przystosowana do klasycznej "szarej" wersji świetnie sprawdza się również z PS One.


 W pudle jest już bardzo ciasno, a mam jeszcze kilka zakupów w planach :)

 Konsolka spoczywa w folii - tak jak w dniu zakupu.

 Oryginalna karta pamięci PocketStation była wydana jedynie w Japonii - całkiem fajny dodatek, ale planuję również zakup klasycznej szesnastoblokowej wersji. Przeźroczysty pad nigdy nie był używany - biały jest w doskonałym stanie. 

 Wśród gier - wyścigowe i rajdowe klasyki. Lubię też "mordoklepki" w stylu Tekken'a czy Fighting Force.




środa, 20 lutego 2019

M. G. B. 1950 - 1993

Co tu dużo pisać... Mistrzu pamiętamy o Tobie!


Jeśli ktoś jeszcze nie ma, lub może nie wie - polecam wspaniałą publikację pt. 6 bieg. Jest to zbiór wspomnień o naszym nieodżałowanym Mistrzu. Pozycja obowiązkowa w archiwum każdego fana rajdów. Mnie pozwoliła spojrzeć na postać Mariana nie tylko jako sportowca, ale zwykłego człowieka - który był ojcem, biznesmenem, przyjacielem ale też wesołym gościem pogrywającym czasem na harmonii. Prawdziwy wzór do naśladowania. Czytając tę książkę czułem się jakbym podróżował wraz z Nim na prawym fotelu, cały czas na limicie, cały czas ścigając marzenia. Ale wciąż bezpieczny...  
W dobie "ludzi chorągiewek", prawdziwym zaszczytem dla mnie było odkrywanie postaci Mariana Bublewicza - osoby szczerej i prawdziwej, obdarzonej ogromnym talentem. I choć większość z nas zna Jego dokonania sportowe to należy zauważyć, że tak naprawdę był dopiero na początku swojej drogi. Bogowie umierają młodo. Ot, taka przewrotność losu...





 
 
Autor i prawa autorskie: Artur Kusto 
 Mam nadzieję że jeśli zdrowie pozwoli, to w przyszłym roku uda mi się wziąć udział w przejeździe "Śladami historii Mariana Bublewicza" organizowanym przez grupę zapalonych kibiców. Wielki szacunek dla nich za pielęgnowanie pamięci o naszym Mistrzu.

niedziela, 17 lutego 2019

Wreszcie jest - porządny model Poloneza!

Nie będę ukrywał że wieść o nowej serii kolekcjonerskiej DeA zwyczajnie mnie zelektryzowała. Chodzi oczywiście o Poloneza w skali 1:8. Jak tylko pierwszy raz zobaczyłem reklamę w telewizji krzyknąłem głośno: 
- BRONEK, ZBAWCO, BIERZ MOJĄ FORSĘ, CHCE TEGO POLONEZA!
No i tak sobie trwałem w tej radości do chwili kiedy nie zaznajomiłem się z kosztami złożenia do kupy całego projektu. Dwukrotnie miałem już wypełniony formularz prenumeraty na stronie wydawnictwa. Ok - żeby nie było, to nie jest tak że za dobry model nie powinno się żądać dużych pieniędzy. Powinno, jednak obciążenie domowego budżetu kwotą 160 zł i to przez tak długi okres czasu - przyznacie jest mocno dyskusyjne. I gdybym chciał zachować przy tym poziom przyrostu kolekcji - a jak zauważyliście zbieram nie tylko modele, ale też literaturę i inne gadżety motoryzacyjne, myślę że moja małżonka miałaby spore podstawy do podejrzeń że robię jakąś lewiznę... ;)
Czwartkowy poranek 31 pierwszego stycznia w zasadzie nie różnił się niczym od innych w czasie tygodnia pracy - pobudka, toaleta, kawa... No może byłem nieco bardziej przybity faktem, że by uratować małżeństwo muszę zrezygnować z prenumeraty poldka od Dea. Trudno ;) Jak zawsze przysiadłem do komputera aby przejrzeć kilka stron, zajrzałem też na mojego bloga, a tam już bił mnie po oczach post Arka z Abarth098 Models odnośnie modelu Poloneza. Zerknąłem ciekawie - zdjęcia przedstawiały ślicznie wykonany model w skali 1:24. Szybka lektura wpisu i już wiedziałem że mamy do czynienia z kolejną modelarską bombą na polskim rynku. Hachette bardzo celnie spunktowało ofensywę DeAgostini i być może wkrótce będziemy cieszyć się nową serią wydawniczą. Mnie osobiście bardzo się to podoba - niech wydawcy widzą że i u nas jest "ruch w biznesie", tym samym wychodząc naprzeciw kolekcjonerom. W zanadrzu są przecież rajdówki, ściganty, kolekcje konkretnych marek... 
Ale wróćmy do poranka - po nieco szybszym niż zwykle wyjściu do pracy, pierwsze kroki skierowałem do pobliskiego saloniku prasowego, gdzie po minie sprzedawczyni wiedziałem że coś tu jest nie tak. Poloneza od Hachette brak. Nikt go nie widział i nikt o nim nie wie. Dobry zbieracz musi mieć swoje "wtyczki" u samego źródła, tak więc uruchomiłem swój kontakt u lokalnego dostawcy prasy. No i już wiedziałem że seria Hachette jest testówką. W moim kiosku jej nie ujrzę. A jeśli już to nie wiem ile będę musiał czekać. No ale przecież ten Polonez jest! Widziałem go na zdjęciach! Muszę go mieć!
Cały dzień pracy minął mi pod znakiem zastanawiania się czy kupić model na Allegro z dwukrotną przebitką czy poczekać. Tylko ile? A jeśli seria się nie przyjmie i nie ruszy? Nie wytrzymałem - kliknąłem "kup tera zara" i... Mam go. 









 Niestety mój egzemplarz ma mały kancerek tuż ponad uszczelką szyby - mało widoczne i mogę z tym żyć ;)



Cały wieczór gapiliśmy się z tatą na model FSO od Hachette dyskutując o różnych aspektach upadku polskiej marki, po czym zapytałem go:
- Tato - czemu my nigdy nie mieliśmy Poloneza?
- A bo wiesz, toto było takie klepane...
I tu szlag mnie trafił. Polonez "klepany"? Czy więc tak myślano o polskich pojazdach w latach 80 i 90? Przecież fabryka na Żeraniu nie była stodołą, a profesjonalną firmą na poziomie europejskim. Na dowód zaprezentowałem tacie film pokazujący jak PRODUKOWAŁO się samochody w FSO:


Podobnych materiałów obejrzałem już dziesiątki, jeśli nie setki - dotyczyły one różnych globalnych producentów, takich jak Fiat czy VW i wszędzie - zapewniam wszędzie w tamtych czasach tak wytwarzano auta. Dlaczego więc FSO się skończyło, a my zamiast chodzić do salonów po polskie auta wyłącznie produkujemy je dla zagranicznych koncernów (bardzo dobrze z resztą produkujemy!)? Jest to na pewno materiał na osobny wpis, który zapewne popełnię.

Wróćmy jednak do modelu - nie żałuję ani jednej nadpłaconej złotówki. Piękna bryła, ładne detale jak lampy czy ramki drzwi zdecydowanie przykuwają wzrok. Szkoda że wydawca nie pokusił się o dodanie napisu FSO na przednim grillu - bo choć nie jest to błąd (jedne Polonezy go miały inne nie) to nawet mniejsze pełne IXO ma ten smaczek. Zdecydowanie jest to model który będzie się świetnie waloryzowało. Póki żadne 1:8 nie zostało w pełni złożone jest to najlepszy Polonez w skali jakim możemy się cieszyć. 

I tak już zupełnie na koniec - jestem dumny z dzieła jakie stworzyli nasi polscy inżynierowie, przy pomocy włoskich dizajnerów. 

niedziela, 3 lutego 2019

Nie oszalałem. Znowu chcę kupić Lancię.

Dzisiaj rano mnie olśniło. Owszem, Vectra dała mi mocno po tyłku (i kieszeni) przez te prawie dwa lata jej użytkowania, ale teraz gdy wreszcie udało się ją mechanicznie ogarnąć muszę przyznać że to całkiem przyjemne auto. Może nie jest mistrzem prowadzenia, Fiatowski diesel kulturą nie grzeszy, ale wszystko w niej działa, nie rdzewieje i wciąż ładnie się prezentuje. Dlaczego więc miałbym zmienić ją na inne auto? Odpowiedź jest prosta - nie pasuje mi znaczek na kierownicy. Znaczek który tak naprawdę nic mi nie mówi i nic dla mnie nie znaczy. 49 wygranych eliminacji Rajdowych mistrzostw świata, 6 - cio krotne mistrzostwo wśród producentów i to z rzędu! O tak, to już zupełnie co innego. Takimi statystykami może pochwalić się tylko jeden producent - Lancia. I może powiecie że głupotą jest kupować samochód marki która w zasadzie już nie istnieje, ale powiem Wam jedno - za kierownicą Lybry spędziłem najprzyjemniejsze "motoryzacyjne" chwile mojego życia. To samochodem Lancii wybrałem się z żoną na najlepsze wakacje jakie pamiętam, to Lancią przywiozłem ze szpitala "zawiniątko" z którego wrzeszcząc wyskoczył w domu mój mały Synek, to wreszcie Lancię żegnałem z całą rodziną (mamą, tatą, żoną i synem - to nie żart!) kiedy znikała za zakrętem wraz z nowym właścicielem. Wyruszyła w drogę na drugi kraniec Polski. I na koniec - ów nowy właściciel dzwonił do mnie jeszcze z podziękowaniem że kupił tak świetny wóz!  SERIO! Żeby nie było zbyt kolorowo - przez 5 i pół roku użytkowania, dwukrotnie wróciłem z parkingu klnąc na czym świat stoi. Moja żona słyszała wówczas takie słowa:
- Niestety dzisiaj wybieramy autobus... 
No i jeszcze coś. Ale nie wypada cytować ;)
Lancia nie była też wzorem jeśli chodzi o blacharkę - co rusz pojawiały się jakieś purchle, progi trzeba było wymienić, na moim egzemplarzu było w sumie ze 4 kolory... Ale kogo to obchodziło, skoro samochód witał mnie zawsze przyjemną alkantarą, dźwiękiem nagłośnienia BOSE czy dwustrefową klimatyzacją. Ale najważniejsze było to, że w tym samochodzie czuć było ducha marki, a znaczek na który patrzyłem codziennie był tym samym który nosił model na zdjęciu...


Oczywiście - nie zwariowałem. Nie mam zamiaru puścić z torbami mojej rodziny i przyszłych pokoleń wydając fortunę na na Deltę Integrale. Z resztą, choć jest to samochód kultowy, to mało kto wie że jest to też auto bardzo wymagające jeśli chodzi o prowadzenie - przeciętny kierowca prawdopodobnie po krótkiej przejażdżce powie, że odda królestwo za swojego Golfa (lub Vectrę;) byle nie musieć do niego wracać. Ten karton na kołach żąda bardzo wiele - ale też bardzo wiele potrafi dać. Jak z resztą każda Lancia.
Brakuje mi bycia wyjątkowym na drodze. Zauważonym. Niecodziennym. Dlatego dłużej już się nie zastanawiam - gdy bagażnik Vectry nie będzie mi już potrzebny i gdy wreszcie nuda ziejąca od tego wozu przygnębi mnie do szpiku kości, bez zająknięcia wybiorę Deltę trzeciej generacji. Najlepiej wersję Momo S z przepięknymi żółtymi zegarami jak w czteronapędowym potworku z przed lat. I znowu będę szczęśliwym kierowcą :)

Tymczasem zostawiam Was z modelikiem Delty "Club Italia" wydanym przez HPI. Mam go już bardzo długo, ale jakoś nie było czasu się nim pochwalić. Zdjęcia - które dziś zupełnie mi nie wyszły i bardzo za to przepraszam - nie oddają jego uroku. Idealna bryła, ładny lakier (no może za wyjątkiem dachu - ale to przecież Lancia, w mojej - tej prawdziwej, też zlazł klar;), świetne detale sprawiają że nie chce się od niego oderwać wzroku.






niedziela, 6 stycznia 2019

No to dałem czadu!

W życiu każdego kolekcjonera przychodzi taki moment, że aby osiągnąć kolejny etap trzeba się na coś "mocno szarpnąć". Podjąłem się zadania skolekcjonowania jak największej ilości gadżetów związanych z moim ulubionym zespołem wyścigowym, a więc Minardi - muszę przyznać że idzie mi całkiem nieźle i powoli powstaje swoista "kapliczka". Bez obaw nie odprawiam żadnych czarnych mszy, nie wbijam też szpileczek w lalkę Maxa Mosley'a (były szef FIA robił wiele by uprzykrzyć życie zarówno Minardiemu jak i Stoddartowi). 
Gdzieś w okolicach roku 2007, czyli w czasie początków mojego dojrzałego zbieractwa rzuciła mi się w oczy piękna miniatura prezentująca pit stop w wykonaniu mechaników zespołu Minardi. Nie muszę chyba tłumaczyć że na tamte warunki cena zestawu była mocno zaporowa, a i dostępność pozostawiała wiele do życzenia. Zdjęcie modelu zapisałem sobie gdzieś głęboko na dysku i w zasadzie zapomniałem, że kiedyś w ogóle mógłbym się stać posiadaczem czegoś takiego. W przeciągu tych kilkunastu lat, dioramkę od PMA widziałem na aukcjach jeszcze tylko dwukrotnie - za pierwszym razem był to egzemplarz z bolidem PS03 i zasiadającym za jego sterem Justinem Wilsonem. Model poszedł za grubą kasę, prawdopodobnie ze względu na to że był również podpisany przez tragicznie zmarłego kierowcę. Drugi raz miał miejsce... miesiąc temu. Sam już nie wiem ile czasu zastanawiałem się nad tym zakupem, ale była to raczej decyzja z gatunku tych szybkich :) Model przyleciał do mnie z Japonii, jak się prezentuje możecie obejrzeć poniżej.












Nie mogłem odmówić sobie sfotografowania go w towarzystwie chyba najlepszej pozycji książkowej o zespole Minardi, a więc "Forza Minardi" autorstwa Simona Vigara - bodajże twórcy portalu ForzaMinardi.com Cały czas jestem na etapie jej czytania - jest po angielsku, więc nie jest łatwo ale małymi kroczkami idziemy do przodu :)
Co mogę napisać o samym modelu? Jest fantastyczny, zdecydowanie warto było czekać tyle czasu by wejść w jego posiadanie. Choć poszczególne figurki można kupić oddzielnie i póki co są dostępne (jest drogo!), tak cały model oparty o fabryczną podstawkę cieszy zdecydowanie bardziej. W kilku miejscach jest już nadgryziony zębem czasu przez odklejające się kalki, ale jak tylko będę miał chwilę to potraktuje je preparatem, który kiedyś polecił Kolega z zaprzyjaźnionego bloga (Arku pamiętam!). 
Jakie plany na ten Nowy Rok? Przede wszystkim częstsza obecność na blogu. Przyznam że zazdrośnie spoglądam do Kolegów, którzy dzielą się swoimi okazami i ciągle obiecuję sobie że i ja zacznę równać do najlepszych :) Wszystkim Czytelnikom życzę dużo zdrowia i uśmiechu, by żadne problemy nie okazały się tymi, których nie można przezwyciężyć!