Jeśli ktoś jeszcze nie ma, lub może nie wie - polecam wspaniałą publikację pt. 6 bieg. Jest to zbiór wspomnień o naszym nieodżałowanym Mistrzu. Pozycja obowiązkowa w archiwum każdego fana rajdów. Mnie pozwoliła spojrzeć na postać Mariana nie tylko jako sportowca, ale zwykłego człowieka - który był ojcem, biznesmenem, przyjacielem ale też wesołym gościem pogrywającym czasem na harmonii. Prawdziwy wzór do naśladowania. Czytając tę książkę czułem się jakbym podróżował wraz z Nim na prawym fotelu, cały czas na limicie, cały czas ścigając marzenia. Ale wciąż bezpieczny... W dobie "ludzi chorągiewek", prawdziwym zaszczytem dla mnie było odkrywanie postaci Mariana Bublewicza - osoby szczerej i prawdziwej, obdarzonej ogromnym talentem. I choć większość z nas zna Jego dokonania sportowe to należy zauważyć, że tak naprawdę był dopiero na początku swojej drogi. Bogowie umierają młodo. Ot, taka przewrotność losu...
Autor i prawa autorskie: Artur Kusto
Mam nadzieję że jeśli zdrowie pozwoli, to w przyszłym roku uda mi się wziąć udział w przejeździe "Śladami historii Mariana Bublewicza" organizowanym przez grupę zapalonych kibiców. Wielki szacunek dla nich za pielęgnowanie pamięci o naszym Mistrzu.
Nie będę ukrywał że wieść o nowej serii kolekcjonerskiej DeA zwyczajnie mnie zelektryzowała. Chodzi oczywiście o Poloneza w skali 1:8. Jak tylko pierwszy raz zobaczyłem reklamę w telewizji krzyknąłem głośno:
- BRONEK, ZBAWCO, BIERZ MOJĄ FORSĘ, CHCE TEGO POLONEZA!
No i tak sobie trwałem w tej radości do chwili kiedy nie zaznajomiłem się z kosztami złożenia do kupy całego projektu. Dwukrotnie miałem już wypełniony formularz prenumeraty na stronie wydawnictwa. Ok - żeby nie było, to nie jest tak że za dobry model nie powinno się żądać dużych pieniędzy. Powinno, jednak obciążenie domowego budżetu kwotą 160 zł i to przez tak długi okres czasu - przyznacie jest mocno dyskusyjne. I gdybym chciał zachować przy tym poziom przyrostu kolekcji - a jak zauważyliście zbieram nie tylko modele, ale też literaturę i inne gadżety motoryzacyjne, myślę że moja małżonka miałaby spore podstawy do podejrzeń że robię jakąś lewiznę... ;)
Czwartkowy poranek 31 pierwszego stycznia w zasadzie nie różnił się niczym od innych w czasie tygodnia pracy - pobudka, toaleta, kawa... No może byłem nieco bardziej przybity faktem, że by uratować małżeństwo muszę zrezygnować z prenumeraty poldka od Dea. Trudno ;) Jak zawsze przysiadłem do komputera aby przejrzeć kilka stron, zajrzałem też na mojego bloga, a tam już bił mnie po oczach post Arka z Abarth098 Models odnośnie modelu Poloneza. Zerknąłem ciekawie - zdjęcia przedstawiały ślicznie wykonany model w skali 1:24. Szybka lektura wpisu i już wiedziałem że mamy do czynienia z kolejną modelarską bombą na polskim rynku. Hachette bardzo celnie spunktowało ofensywę DeAgostini i być może wkrótce będziemy cieszyć się nową serią wydawniczą. Mnie osobiście bardzo się to podoba - niech wydawcy widzą że i u nas jest "ruch w biznesie", tym samym wychodząc naprzeciw kolekcjonerom. W zanadrzu są przecież rajdówki, ściganty, kolekcje konkretnych marek...
Ale wróćmy do poranka - po nieco szybszym niż zwykle wyjściu do pracy, pierwsze kroki skierowałem do pobliskiego saloniku prasowego, gdzie po minie sprzedawczyni wiedziałem że coś tu jest nie tak. Poloneza od Hachette brak. Nikt go nie widział i nikt o nim nie wie. Dobry zbieracz musi mieć swoje "wtyczki" u samego źródła, tak więc uruchomiłem swój kontakt u lokalnego dostawcy prasy. No i już wiedziałem że seria Hachette jest testówką. W moim kiosku jej nie ujrzę. A jeśli już to nie wiem ile będę musiał czekać. No ale przecież ten Polonez jest! Widziałem go na zdjęciach! Muszę go mieć!
Cały dzień pracy minął mi pod znakiem zastanawiania się czy kupić model na Allegro z dwukrotną przebitką czy poczekać. Tylko ile? A jeśli seria się nie przyjmie i nie ruszy? Nie wytrzymałem - kliknąłem "kup tera zara" i... Mam go.
Niestety mój egzemplarz ma mały kancerek tuż ponad uszczelką szyby - mało widoczne i mogę z tym żyć ;)
Cały wieczór gapiliśmy się z tatą na model FSO od Hachette dyskutując o różnych aspektach upadku polskiej marki, po czym zapytałem go:
- Tato - czemu my nigdy nie mieliśmy Poloneza?
- A bo wiesz, toto było takie klepane...
I tu szlag mnie trafił. Polonez "klepany"? Czy więc tak myślano o polskich pojazdach w latach 80 i 90? Przecież fabryka na Żeraniu nie była stodołą, a profesjonalną firmą na poziomie europejskim. Na dowód zaprezentowałem tacie film pokazujący jak PRODUKOWAŁO się samochody w FSO:
Podobnych materiałów obejrzałem już dziesiątki, jeśli nie setki - dotyczyły one różnych globalnych producentów, takich jak Fiat czy VW i wszędzie - zapewniam wszędzie w tamtych czasach tak wytwarzano auta. Dlaczego więc FSO się skończyło, a my zamiast chodzić do salonów po polskie auta wyłącznie produkujemy je dla zagranicznych koncernów (bardzo dobrze z resztą produkujemy!)? Jest to na pewno materiał na osobny wpis, który zapewne popełnię.
Wróćmy jednak do modelu - nie żałuję ani jednej nadpłaconej złotówki. Piękna bryła, ładne detale jak lampy czy ramki drzwi zdecydowanie przykuwają wzrok. Szkoda że wydawca nie pokusił się o dodanie napisu FSO na przednim grillu - bo choć nie jest to błąd (jedne Polonezy go miały inne nie) to nawet mniejsze pełne IXO ma ten smaczek. Zdecydowanie jest to model który będzie się świetnie waloryzowało. Póki żadne 1:8 nie zostało w pełni złożone jest to najlepszy Polonez w skali jakim możemy się cieszyć.
I tak już zupełnie na koniec - jestem dumny z dzieła jakie stworzyli nasi polscy inżynierowie, przy pomocy włoskich dizajnerów.
Dzisiaj rano mnie olśniło. Owszem, Vectra dała mi mocno po tyłku (i kieszeni) przez te prawie dwa lata jej użytkowania, ale teraz gdy wreszcie udało się ją mechanicznie ogarnąć muszę przyznać że to całkiem przyjemne auto. Może nie jest mistrzem prowadzenia, Fiatowski diesel kulturą nie grzeszy, ale wszystko w niej działa, nie rdzewieje i wciąż ładnie się prezentuje. Dlaczego więc miałbym zmienić ją na inne auto? Odpowiedź jest prosta - nie pasuje mi znaczek na kierownicy. Znaczek który tak naprawdę nic mi nie mówi i nic dla mnie nie znaczy. 49 wygranych eliminacji Rajdowych mistrzostw świata, 6 - cio krotne mistrzostwo wśród producentów i to z rzędu! O tak, to już zupełnie co innego. Takimi statystykami może pochwalić się tylko jeden producent - Lancia. I może powiecie że głupotą jest kupować samochód marki która w zasadzie już nie istnieje, ale powiem Wam jedno - za kierownicą Lybry spędziłem najprzyjemniejsze "motoryzacyjne" chwile mojego życia. To samochodem Lancii wybrałem się z żoną na najlepsze wakacje jakie pamiętam, to Lancią przywiozłem ze szpitala "zawiniątko" z którego wrzeszcząc wyskoczył w domu mój mały Synek, to wreszcie Lancię żegnałem z całą rodziną (mamą, tatą, żoną i synem - to nie żart!) kiedy znikała za zakrętem wraz z nowym właścicielem. Wyruszyła w drogę na drugi kraniec Polski. I na koniec - ów nowy właściciel dzwonił do mnie jeszcze z podziękowaniem że kupił tak świetny wóz! SERIO! Żeby nie było zbyt kolorowo - przez 5 i pół roku użytkowania, dwukrotnie wróciłem z parkingu klnąc na czym świat stoi. Moja żona słyszała wówczas takie słowa:
- Niestety dzisiaj wybieramy autobus... No i jeszcze coś. Ale nie wypada cytować ;)
Lancia nie była też wzorem jeśli chodzi o blacharkę - co rusz pojawiały się jakieś purchle, progi trzeba było wymienić, na moim egzemplarzu było w sumie ze 4 kolory... Ale kogo to obchodziło, skoro samochód witał mnie zawsze przyjemną alkantarą, dźwiękiem nagłośnienia BOSE czy dwustrefową klimatyzacją. Ale najważniejsze było to, że w tym samochodzie czuć było ducha marki, a znaczek na który patrzyłem codziennie był tym samym który nosił model na zdjęciu...
Oczywiście - nie zwariowałem. Nie mam zamiaru puścić z torbami mojej rodziny i przyszłych pokoleń wydając fortunę na na Deltę Integrale. Z resztą, choć jest to samochód kultowy, to mało kto wie że jest to też auto bardzo wymagające jeśli chodzi o prowadzenie - przeciętny kierowca prawdopodobnie po krótkiej przejażdżce powie, że odda królestwo za swojego Golfa (lub Vectrę;) byle nie musieć do niego wracać. Ten karton na kołach żąda bardzo wiele - ale też bardzo wiele potrafi dać. Jak z resztą każda Lancia.
Brakuje mi bycia wyjątkowym na drodze. Zauważonym. Niecodziennym. Dlatego dłużej już się nie zastanawiam - gdy bagażnik Vectry nie będzie mi już potrzebny i gdy wreszcie nuda ziejąca od tego wozu przygnębi mnie do szpiku kości, bez zająknięcia wybiorę Deltę trzeciej generacji. Najlepiej wersję Momo S z przepięknymi żółtymi zegarami jak w czteronapędowym potworku z przed lat. I znowu będę szczęśliwym kierowcą :)
Tymczasem zostawiam Was z modelikiem Delty "Club Italia" wydanym przez HPI. Mam go już bardzo długo, ale jakoś nie było czasu się nim pochwalić. Zdjęcia - które dziś zupełnie mi nie wyszły i bardzo za to przepraszam - nie oddają jego uroku. Idealna bryła, ładny lakier (no może za wyjątkiem dachu - ale to przecież Lancia, w mojej - tej prawdziwej, też zlazł klar;), świetne detale sprawiają że nie chce się od niego oderwać wzroku.
Dear Visitor,
thank you for coming to this site.
If you read the post and took a close look at the photos, do not hesitate to leave a comment of what you think about the work I am doing here.
I will be glad if you decide to share your opinion with me.
Remember that the blog ,,lives’’ thanks to you.
Leave a mark.