środa, 18 maja 2011

Brytyjski Lew - Nigel Mansell / Williams FW14B, Lola Ford T93

Takie zestawienie modelików chciałem zaprezentować już dawno. Nie ukrywam że w dużej mierze zostało ono zainspirowane przez kolegę Fogarty'ego, u którego jakiś czas temu w galerii pojawiły się obok siebie dwa mistrzowskie auta prowadzone przez Nigela Mansell'a - Williams FW14B i Lola Ford T93. Ten pierwszy to udoskonalona wersja bolidu FW14, który zadebiutował w 1991 roku.



Zaprojektowany przez duet Head & Newey, FW14B przeszedł do historii z kilku powodów - jako jeden z najefektywniejszych bolidów, jeden z najbardziej zaawansowanych technicznie (o ile nie najbardziej) i oczywiście jeden z najpiękniejszych. Gdyby magicznie cofnąć się do 1992 roku, niemal ze znudzeniem oglądalibyśmy jak podczas kolejnych GP, Mansell i Patrese zdobywają kolejne dublety. To był wspaniały czas dla zespołu Franka Williamsa. FW14B wyróżniał się na tle rywali wszystkimi najnowocześniejszymi systemami elektronicznymi jakie tylko można wymyślić. Kontrola trakcji nie była może czymś nadzwyczajnym, jednak aktywne zawieszenie ocierało się wręcz o kosmos. Wiele ekip zapragnęło u siebie podobnego rozwiązania, co doprowadziło je nawet na skraj bankructwa.




Tytuł dla Mansella zdawał się być jednym z najłatwiej wywalczonych w historii Grand Prix. Można powiedzieć że równie "gładko" poszło rok później Prostowi, który zasiadając w równie imponującym FW15 kontynuował świetną passę Williamsa. Potem przyszedł rok 1994...
Ale wróćmy do samego Mansell'a. Gdy Frank Williams potwierdził starania o zatrudnienie Prosta na 1993 (głównie pod naciskiem firmy Renault) - Mansell spakował swoje walizki i udał się za ocean do serii Indy Car. Tam z otwartymi ramionami przyjął go zespół Newman/Haas Racing.



Przesiadka z fantastycznego FW14B do prostej Loli T93 poszła dość gładko. To tylko potwierdziło jak wszechstronnym kierowcą był Mansell. 5 wygranych wyścigów zapewniło mu mistrzostwo serii. Kolejny rok spędzony w CART nie był już jednak udany i Nigel wycofał się z rywalizacji.





Prezentowane modeliki pochodzą od firm RBA (Williams) i IXO (Lola). Mimo tego że ich rynkowa wartość jest symboliczna stanowią wspaniałe uzupełnienie kolekcji. Pod tym względem świetnie wypada zwłaszcza FW14B. Detale są naprawdę niezłe a kalki estetycznie położone. Brakuje co prawda reklam Labatt's i Camel, ale nie stanowi to dla mnie problemu. Jeśli zaś chodzi o Lolę jest to prosty modelik ze starej serii IXO. Co ciekawe to moja druga T93. Pierwszą zakupiłem ponad pół roku temu na Allegro. Sprzedający zapewniał mnie że model jest w idealnym stanie, brakuje mu jedynie podstawki. Nabyłem go za 17 zł wraz z przesyłką. Niestety po wizycie listonosza okazało się że model wygląda fatalnie - kalki były zniszczone w kilkudziesięciu miejscach. Swego czasu pokazywałem go z resztą na blogu. Taka miniaturka nie nadawała się do ekspozycji, więc cały czas szukałem egzemplarza w idealnym stanie. Okazja pojawiła się niedawno - prezentowany model, już bez uszkodzeń kosztował mnie... 12 zł z wysyłką a więc taniej niż pierwsza Lola. Z zakupu jestem oczywiście bardzo zadowolony. Te dwa modeliki to kawał wyścigowej historii i każdy kolekcjoner powinien je mieć.




















środa, 11 maja 2011

Audi Quattro Rally Sanremo 1982

Tak jak obiecałem wracam z modelami. Dziś prezentuję Wam Audi Quattro. Opisywałem je już kilkakrotnie, były to jednak proste modeliki od IXO/Altaya. Zgodnie z moją zapowiedzią odnośnie restrukturyzacji zbiorów, do kolekcji trafiło Quattro firmy Trofeu. Modelik jest w dość niespotykanym malowaniu tytoniowym. Najczęstszym w którym możemy go spotkać to Marlboro i HB. Mnie udało się jednak zdobyć coś innego - R6 ;)
Rajdowe Quattro od Trofeu robi naprawdę niezłe wrażenie. Uwagę zwracają zwłaszcza drobne elementy takie jak wycieraczki, czy przymocowane do klatki pasy bezpieczeństwa. Większość kalek jest ładnie położona. Brakować może nieco detali kół.
Quattro jest jednym z tych aut które budzi we mnie ogromne emocje. Przypomina mi moje dzieciństwo, tony "wyżutych" gum Turbo, "poważne" rozmowy z kolegami o motoryzacji... To również kawał motoryzacyjnej historii, innowacyjnych rozwiązań i oczywiście najważniejsze - jeden z zalążków rajdowej grupy B.



















Modelik Trofeu oczywiście polecam. Poza jedną wadą - ceną, ma same zalety. Bardzo ładnie prezentuje się na półce, zwłaszcza w połączeniu z cywilną wersją od PMA, którą pokarzę przy okazji następnych wpisów. Już wkrótce zaprezentuję też recenzję dwóch cennych książek - Wewnątrz umysłu kierowcy Grand Prix oraz Okrutnego sportu.
Przepraszam, że dziś tak krótko i jakby na "odwal się", jednak obecne obowiązki i brak czasu nie pozwalają cieszyć mi się moją pasją w takim stopniu jak bym sobie tego życzył. Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników i zapraszam do komentowania.

piątek, 6 maja 2011

Supermaraton Twardziel Świętokrzyski 2011 - wspomnienia

Dawno nie gościłem na blogu... oczywiście nie było to spowodowane, zarzuceniem planów jego prowadzenia. Cały mój wolny czas poświęciłem na przygotowanie się do imprezy pod nazwą "Twardziel Świętokrzyski". Jest to supermaraton pieszy organizowany przez świętokrzyski oddział PTTK. Odbywa się co roku, w rocznicę wstąpienia naszego kraju w struktury Unii Europejskiej. Jego filozofią jest... przejście około 105 km czerwonym szlakiem Gór Świętokrzyskich w czasie 24 godzin. Prawda że jest to ogromne wyzwanie?


Szlak czerwony im. E. Massalskiego (cześć II szlaku: Ameliówka - Gołoszyce) około 50 km.


Szlak czerwony im. E. Massalskiego (cześć I szlaku: Kuźniaki - Ameliówka) około 55 km.

Do supermaratonu przystąpiłem po raz drugi. Wcześniej, wziąłem w nim udział w roku 2009, choć w nieco innej konkurencji, bowiem cały odcinek był podzielony na dwa etapy - z których każdy przechodziło się po nocnej przerwie. Filozofią "Twardziela" jest natomiast rozpoczęcie zmagań w nocy. W 2009 nie udało mi się pokonać całej trasy - dotarłem do drugiego etapu a więc przeszedłem 55 km. W dużej mierze spowodowane było to mizernym przygotowaniem fizycznym - na rajd udałem się praktycznie z "marszu" bez żadnego treningu. Patrząc z tej perspektywy był to naprawdę niezły wynik. Postanowiłem że Twardziel 2011 będzie zupełnie inny i swoje przygotowania rozpocząłem już w grudniu zeszłego roku. Polegały na odpowiednich ćwiczeniach na mięśnie nóg i oczywiście codziennych marszach podczas których nierzadko pokonywałem grubo ponad 20 km.
Rajd rozpoczął się 30 kwietnia. Obok mnie wystartowało 150 innych uczestników, w tym dwóch moich bliskich kolegów - również pasjonatów pieszej turystyki, z którymi postanowiliśmy się trzymać blisko na trasie.


Schronisko w Mąchocicach - lada chwila zostaniemy przewiezieni na start. W tle Łysica - jak się później okaże mój kat :)


Michał i Marcin podczas ostatnich przygotowań.

O godzinie 19 wywieziono nas ze schroniska w Mąchocicach do oddalonych o 50 km Gołoszyc. Warto w tym miejscu wspomnieć o warunkach atmosferycznych. O ile rano mieliśmy ładną słoneczną pogodę - tak po południu niespodziewanie lunęło. Już wtedy zacząłem się zastanawiać nad obuwiem jakie warto zabrać na rajd - typowo górskie, czy lekkie sportowe. Ostatecznie zdecydowałem się na to drugie myśląc (jak się później okazało błędnie) że las nie zdążył nabrać dużo wody. Kolejne opady pojawiły się w momencie gdy stanęliśmy na starcie. O ile dobrze zauważyłem, już wtedy pojawili się uczestnicy którzy nawet nie wysiedli z autobusu i nie podjęli wyzwania.
Ruszyliśmy. Już po pierwszych paru krokach okazało się że wybór obuwia był błędem - od samego startu szedłem w przemoczonych i ubłoconych butach. W podobnej sytuacji było z resztą wielu innych uczestników. Później było tylko gorzej - w lesie było mnóstwo błota, na dodatek bardzo głębokiego. Częste upadki nie były czymś specjalnym. Bardzo szybko zrobiło się zupełnie ciemno. W takich warunkach omijanie wszechobecnych rowów po traktorach (czyt. złodziejach drzewa z lasu), błota, powalonych drzew, było ogromnym wysiłkiem. Kilkakrotnie zgubiliśmy szlak lądując w jeszcze większym błocie. Parę razy pomogliśmy również innym uczestnikom błądzącym po trasie. Wielkim wyzwaniem okazała się Góra Jeleniowska, to tam mieliśmy pierwszy poważny kryzys (12 km). Kolejny miał miejsce na podejściu pod Święty Krzyż (21 km) od strony Trzcianki. W zupełnych ciemnościach podążaliśmy jednak w górę co chwilę się o coś potykając i lądując w błocie. Byliśmy zupełnie przemoczeni. W tych warunkach pomocne okazały się kijki trekkingowe. Mijaliśmy kolejne punkty kontrolne, podczas których otrzymywaliśmy od organizatorów butelkę wody i dobre słowo. Cały czas staraliśmy się wspierać siebie nawzajem, a dobry humor nas nie opuszczał. Ponadto świadomość że na 36 kilometrze czeka na nas ciepły posiłek - żurek z kiełbasą była bardzo pokrzepiająca :) To mniej więcej w tym czasie zmieniliśmy nasze plany - dla nas rajd miał się zakończyć po pierwszym etapie. Warunki atmosferyczne powoli zaczęły nas pokonywać, ponadto w błocie straciliśmy większość siły. W gospodarstwie agroturystycznym posililiśmy się wspomnianym wyżej żurkiem (był wyśmienity!), również tam spotkaliśmy kolejne osoby które postanowiły się wycofać z dalszej rywalizacji. Uświadomiliśmy sobie również, że regularnie staczamy się na tyły stawki i za nami pozostawało już naprawdę niewielu uczestników. Była godzina 2.30 nad ranem. Chwila odpoczynku i kolejne podejście - Łysica od strony Kakonina. Znałem je niemal na pamięć ponieważ prawie co roku robiłem trasę ze Świętego Krzyża do Świętej Katarzyny (około 18 km) w ramach rekreacji. Podejście było mordercze. Góra zdawała się nie mieć końca. Do tego wystające kamienie, korzenie drzew, błoto i wszechobecna ciemność, mgła... Walczyliśmy z warunkami, z brakiem sił, ze swoją psychiką. Zaczęły się również pojawiać pierwsze oznaki kontuzji. Organizm pracował naprawdę na najwyższych obrotach. Mimo wszystko udało się - wdrapaliśmy się na szczyt Łysicy około 4.30 rano. Byliśmy szczęśliwi - w tak niesprzyjających warunkach, bez odpowiedniego sprzętu przeliśmy ponad 40 kilometrów i podziwialiśmy wschód słońca z najwyższego szczytu Gór Świętokrzyskich. To było wspaniałe uczucie. Przysiadłem na moment - wiedziałem że jeśli odpoczynek potrwa za długo - zwyczajnie się już nie podniosę. Pozbierałem się jednak w sobie i zabrałem się za schodzenie ze szczytu. Ból mięśni był nie do zniesienia, prawa noga zaczynała odmawiać posłuszeństwa. Dodatkowo rzeźba terenu w niczym nie pomagała. Słynne "gołoborza" rozdzierały bólem stopy przy każdym nieuważnym postawieniu kroku. Już wtedy wiedziałem - nie dam rady. W zasadzie modliłem się by szczęśliwie zejść z Łysicy. Podjąłem decyzję - w Świętej Katarzynie - wycofuję się. Tak też się stało - na kolejnym punkcie kontrolnym poinformowałem organizatora o moim postanowieniu.


Tak wyglądałem po zejściu z Łysicy - wszystko mokre i dużo, dużo błotka :)

Pożegnałem się również z moimi kolegami którzy postanowili kontynuować tę nierówną walkę. Być może gdybym i ja miał odpowiednie buty poszedł bym z nimi, choć jak się później okazało wycofali się niedługo po mnie.
Tak minął mi Twardziel Świętokrzyski 2011. Po raz kolejny nie udało mi się z nim wygrać. Złożyło się na to kilka czynników - nieodpowiedni sprzęt, ciężkie warunki atmosferyczne i chyba jednak przetrenowanie. Cóż jak powiedzieli mi koledzy z ostatniego punktu kontrolnego - "trzeba próbować" i za rok również pojawię się na starcie tej imprezy. Patrząc wstecz myślę że i tak dokonałem rzeczy, która przerosła by siły nie jednego człowieka. Przeszedłem około 43 km morderczej trasy. Kolejnym plusem jest fakt, że przeszedłem praktycznie cały czerwony szlak Gór Świętokrzyskich, gdyż w roku 2009 pokonałem drugą część trasy.

To tyle jeśli chodzi o moją absencję na blogu. Już wkrótce wracam z nowymi modelami. Pozdrawiam serdecznie wszystkich którzy zaglądali na mój blog w tym czasie.